czwartek, 21 października 2010

Konwersacja w czterech językach, czyli jak zostałem superpoliglotą kupując gumę do żucia od masajskiego straganiarza





Dzielnica Kayole, jeden z wielu poranków. Właśnie pędzę do szkoły średniej na lekcje historii z drugą klasą. Bierze mnie dzika ochota na gumę do żucia (nie, nie jest tak jak myślicie, wyszorowałem ząbki przed wyjściem z domu). Zaczynam się rozglądać za jakimś straganem. Interesują mnie takie, na których sprzedaje się głównie papierosy, łakocie i właśnie gumy do żucia. Jest jeden naprzeciwko stacji benzynowej, przy której codziennie reperują to samo matatu. Za sprzedawcę robi bardzo oryginalny, bo gruby Masaj, w tradycyjnym masajskim stroju i podkoszulce heavy metalowego zespołu Iron Maiden. Podchodzę.
Ja- Sopa
Masajski straganiarz- Sopa.
Ja- Bubble gum ngapi?
M. S.- Bob.
Ja – Asante.
Wziąłem gumę i poszedłem w swoją stronę. Żując gumę naszły mnie pewne przemyślenia natury lingwistycznej. Uświadomiłem sobie, że ten króciusieńki dialog, który odbyłem ze sprzedawcą gum do żucia był powiedziany w czterech językach. Sopa, to masajskie pozdrowienie, bubble gum to po angielsku guma do żucia, ngapi po suahili znaczy ile, asante to w tym samym języku dziękuję. Bob natomiast to słowo ze shien. Sam dialog przebiegał w sposób naturalny. Nie było to jakieś językowe wydziwianie, ani tym bardziej popisywanie się. Zobaczyłem Masaja, więc pozdrowiłem go słowem sopa, on mi odpowiedział tym samym. Chciałem gumy do żucia, więc musiałem to powiedzieć po angielsku, gdyż nie funkcjonuje tu inne słowo na jej określenie. Słowo ngapi, czyli ile (w zasadzie powinno być bei ya bubblegum ni ngapi, ale komu się chce tyle gadać)jest w swahili. Z kolei słowo bob pochodzi ze slangu shien i oznacza jednego szylinga. 10 szylingow to ten bob, 20 to mbao, a 30 to darti bob i są to typowe określenia na ceny przejazdów w matatu.
Czym jest shien? Jest to slang, mieszanka angielskiego i popsutego swahili. Tydzień temu na imprezie u jednego znajomego popisywałem się swoją znajomością swahili (udawanie, że świetnie opanowałem ten język idzie mi czasem wyśmienicie). Jeden z nowo poznanych kenijskich znajomych powiedział, że skoro już tak dobrze znam swahili (co jest oczywistą nieprawdą), to teraz muszą mnie nauczyć shien. Powiedziałem mu, że za żadne skarby, ale się chyba nie obraził. Jak mi tłumaczono młodzi ludzie mówią w shien, żeby nie być rozumianym przez starszych. Sprawa jednak jest głębsza. Slang ten też jest po prostu elementem miejscowej subkultury młodzieżowej, na którą składają się jeszcze kenijski hip hop, palenie marihuany, noszenie dredów i jeżdżenie głośnymi matatu. Słowem shien w oczach postronnych to istna zakała. W każdy piątek w szkole średniej jest dzień swahili, wszyscy uczniowie są zobowiązani mówić po suahili, oczywiście poza lekcjami, które są po angielsku. Nigdy nie zapomnę jak dyrektor szkoły krzyczał na szkolnym apelu na uczniów "macie mówić po swahili, po swahili a nie w shien, shien to nie swahili".
A więc niaje (to w shien haha).



piątek, 17 września 2010

Varia


1) Matatu 111
Pierwsze przykazanie dla użytkowników matatu. Pilnuj dobra swego, bo nie będziesz miał drugiego. A więc jestem szczęśliwym (na razie) pasażerem matatu numer 111. Popełniam niestety podstawowy błąd, trzymam portfel w kieszeni na piersi. Mój przystanek, zbieram się do wysiadania, choć w zasadzie biorąc pod uwagę rozmiary pojazdu, do wygramolenia się. Mężczyzna siedzący po mojej lewicy ma podobne plany. Niestety, opuszczenie pojazdu to nie jest jego jedyny pomysł. Wstajemy, wyraźnie czuję, że mi grzebie w kieszeni. Macam, nie mam portfela. Dostałem białej gorączki, potem zielonej, fioletowej, bordowej i niebieskiej. Burda w matatu, jak w szachach, białe przeciwko czarnym. Walczę o mój portfel, o moje pieniądze i moją godność. Walczę o honor mzungu. Nie mam zamiaru być zagranicznym frajerem, chodzącym bankomatem, białą drukarnią
pieniędzy. Mój przeciwnik, pomimo koloru swojej skóry, jest blady jak
ściana. Boi się, że biały zaciągnie go przed sąd i wtrąci do wiezienia.
Wypiera się wszystkiego, odrzuca portfel na siedzenie z boku. Wysiadam z matatu. Solennie oświadczam ze to mój złodziej, swoje dostał i nikt nie ma prawa go ruszać. Idę napić się sody, w końcu trochę się spociłem.

2) Lex populi
Piękny słoneczny dzień. Idealna pora na przyjemny spacer po zamożnej dzielnicy wokół luksusowego centrum handlowego "Nakumatt Prestige". Sympatyczni mieszkańcy pozdrawiają mnie zwyczajowymi salama lub habari gani. Ptaki śpiewają, drzewa rozkwitają, cisza, spokój, zielona trawa, wyjątkowo czyste ulice, a ludzie uśmiechnięci od stóp do głów.

Ryk, krzyk i świst bata. Biegnę, wyglądam zza węgła, nie tym razem to nie ja będę miał przerąbane. Dwóch wyrostków siedzi na chodniku. Mają podwinięte podkoszulki, z ich pleców ściekają stróżki krwi. Chłoszcze ich czterech mężczyzn. Dookoła nich zgraja rozterkotanych kobiet. Niedaleko zgromadzenia stoi człowiek, który jest powodem całego zbiegowiska. Starszy pan opiera się o drzewo, wyraźnie mu słabo, ma złamany nos i krwawiące kolano. Ma około 80 lat,
jest biały, do Kenii przybył jeszcze za czasów kolonialnych. Młodzi
kryminaliści pobili go i obrabowali. Na szczęście z pomocą przyszli mu
sąsiedzi z dzielnicy.
To co opisałem, może Wam się bardzo nie podobać. Możecie to nazywać anarchią, rządami tłumu, samosądem, okrucieństwem czy barbarzyństwem. Lincz jest jednak naturalnym sposobem obrony się społeczeństwa przed kryminalistami, w sytuacji gdy aparat państwowy nie działa tak jak powinien.
W Kenii gangsterzy wykupują swoich kolesi z aresztu za równowartość kilkuset złotych. Mundurowi bardziej zainteresowani są
robieniem własnych brudnych interesów niż łapaniem sprawców. Bardzo często służby państwowe przeplatają się ze środowiskami przestępczymi. Kenijczycy nie maja zaufania do policji, dlatego sami biorą się za wymierzanie sprawiedliwości.
 Obecnie stosowane metody linczu i tak są delikatnymi pieszczotami w porównaniu do tych z jeszcze niedawnej przeszłości. Chyba każdy z was wolałby zaliczyć chłostę niż być związany, obłożony oponami, podlany benzyną i puszczony z dymem.

3)Żebraczka.
Centrum handlowe dzielnicy Buruburu, to miejsce w którym zawsze jest pełno ludzi. Klienci dwóch dużych sklepów dźwigają swoje siatki, lub pchają wózki na parking, by tam przerzucić na swoje mechaniczne osły zdobycz upolowaną w dżungli supermarketu. Prawdziwa wyspa dobrobytu w oceanie biedy jakim jest Nairobi.
Tak jak wokół nosorożców na sawannie gromadzą się małe ptaszki, które czyszcząc ich gruba skore same się posilają, tak wokół centrum
handlowego Burubury gromadzą się zastępy żebraków. W tym przypadku ta symbioza ma charakter bardziej metafizyczny. Żebracy chcąc od bogatych środków do życia, dają im okazję do odkupienia winy swojego dobrobytu. Poetycko to zabrzmiało co. Tak jest tylko jednak tylko na pierwszy rzut oka. Rzućmy więc nim jeszcze raz.

Żebractwo to zawód. Niegodny jak złodziejstwo czy prostytucja, ale zawód. Są tu godziny pracy i rewiry działania. Techniki negocjacji i inne reguły marketingu. Liczy się podejście do klienta i konsekwencja w działaniu. Wzbudzenie litości i wyrzutów sumienia, stworzenie dychotomii na linii biedny bogaty, podzielnie ludzkości na połowę w zależności od zasobności portfela, nieświadome odwołanie się do materialnych podstaw chrześcijaństwa i marksizmu. Mówiąc po ludzku, wielki blef.

Jeden z wielu wieczorów. Właśnie wracam na kolacje po wizycie w kafejce internetowej. Nagle widzę znajomą postać. Jedna z żebraczek wchodzi do swojego domu, przed brama zaparkowane nowiutkie Subaru Impreza.


poniedziałek, 6 września 2010

Ciężki żywot właściciela matatu

Matatu to podstawa transportu osób w prawie każdym wschodnioafrykańskim mieście (choć w zależności od lokalnych warunków zwą się one różnie, np w Tanzanii daladala). To czerwone krwinki przemierzające arterie wielkiego organizmu, jakim jest Nairobi. 

Jest ich kilka rodzajów, większe, mniejsze, bardzo głośne i głośne. Niektóre z matatu zarządzane są przez duże firmy przewozowe, takie jak Double M, KBS czy City Hoppa. Są także takie, których właścicielem jest osoba fizyczna. 

Jeden z moich kenijskich przyjaciół przez pewien czas był (nie)szczęśliwym właścicielem matatu. Wie on, co znaczy ciężkie życie prywaciarza. Rafał Ziemkiewicz w jednej ze swoich książek napisał, że życie w Polsce, a w szczególności prowadzenie działalności gospodarczej, przypomina pływanie w kisielu. Jeżeli nasz kraj jest kisielem, to Kenia jest galaretą. 

Mój przyjaciel rozpoczął prowadzenie swojego biznesu ponad rok temu. Za 700 tys. szylingów kupił dwudziestokilkuosobowy autobus marki Isuzu. Matatu obsługiwało głównie linię numer osiem pomiędzy centrum miasta a jedną z obrzeżnych dzielnic Nairobi. 

Duże matatu, a właśnie w takie zainwestował mój znajomy, potrzebują trzech pracowników: kierowcy, konduktora i menedżera. Tradycyjnie ustalona dzienna stawka wynosi 700 szylingów dla konduktora, tyle samo dla menedżera. Kierowca, jako najważniejsza osoba w matatu, zarabia 1000 szylingów. Niestety nie są to ich jedyne dochody z pracy w matatu.

Większość pracowników bezustannie okrada właściciela. Podbierają pieniądze za bilety, wyprzedają dobre części zamieniając je na stare i zużyte. Kto chce być właścicielem matatu, musi postępować według zasady „Pańskie oko konia tuczy”. Chcesz mieć wpływy ze swojego autobusu, jeźdź nim cały dzień i cały czas patrz swoim pracownikom na ręce. 

Chłopaki (choć zdarzają się też i dziewczyny) pracujący w matatu potrafią być bardzo wredni. Jeżeli zechcą, mogą zrujnować właściciela wybierając takie godziny i trasy dla matatu, żeby złapać jak najmniej klientów. Mogą, tak jak zrobiono mojemu przyjacielowi, doprowadzić maszynę do kompletnej ruiny, zarówno poprzez podmienianie części, jak i poprzez nieodpowiedzialną eksploatację, jazdę po największych dziurach itd. 



Kolejnym, jeszcze gorszym niż pracownicy wrogiem właściciela matatu, są umundurowani gangsterzy, zwani policją. W Kenii wbrew fasadowym hasłom wcale nie ma demokracji. Jest to państwo feudalne, sowity prywatny folwark należący do polityków i biurokracji. Rolę dziedzica pełni prezydent, zaś fornale to do reszty wyeksploatowane społeczeństwo. Rolę zarządców, poganiających chłopów do roboty kijem lub nahajem, pełnią oficjele niższej administracji lub właśnie policja. Jeżeli policjanci potrzebują kasy (a któż jej nie potrzebuje) zdzierają ją z matatu. W wielu miejscach widziałem mundurowych zatrzymujących autobusy po to tylko, żeby zainkasować ekstra opłatę. Nie ma ona oczywiście nic wspólnego z legalnymi podatkami (chociaż, jak twierdził św. Tomasz z Akwinu, wszystkie podatki powyżej dziesięciu procent to lichwa) i opłatami za prowadzenie działalności gospodarczej, które i tak musi zapłacić właściciel matatu. Funkcjonariusze potrafią zarekwirować maszynę oraz aresztować kierowcę, jakiś oficjalny powód zawsze się znajdzie. Brak klamki, starta farba, dziura w siedzeniu i inne usterki, których jest pełno w każdej maszynie w mieście. Odstawia się wtedy matatu na policyjny parking, często aresztuje się także kierowcę. Zasada jest prosta. Właściciel ma czas do zachodu słońca na wykupienie wozu z policyjnego parkingu. Jeżeli tego nie zrobi, bo np. łudzi się, że wygra sprawę w sądzie (domyślacie się zapewne, że kenijskie sądownictwo jest śnieżnobiałe jak po wypraniu w Perwolu), w nocy wszystko co da się wymontować z auta, zostaje wykradzione, a z rana na właściciela czeka tylko szkielet. Tajemnicą poliszynela jest to, że robią to sami policjanci, którzy często mają własne matatu, a te, przy stanie dróg, zawsze potrzebują części. Z czystej przyzwoitości z aresztu należy wykupić także kierowcę, co też kosztuje trochę kenijskich szylingów.

Trzeci wróg właściciela matatu to mafia. Z gangsterami jednak sprawa jest stosunkowo prosta. Należy im regularnie płacić ustalone stawki. Jeżeli się to robi, generalnie zostawiają człowieka w spokoju.

Tydzień z życia właściciela matatu: 



Poniedziałek

Pracownicy zabalowali, więc zaspali do roboty. Zamiast zacząć pracę o 6.00, żeby złapać największą liczbę pasażerów w porannym szczycie, do pracy przyszli po 9.00. Przez następne kilka godzin wozili powietrze.

Wtorek

Bardzo dużo pasażerów. Szkoda tylko, że kierowca z konduktorem ukradli połowę utargu.

Środa

Dzień płacenia mafii, jednej i drugiej. Na jednej z komend drogówki policjantowi urodził się syn. Koledzy więc kontrolują matatu i zbierają na „becikowe”. Kolejne kilka tysięcy w przysłowiowe plecy.

Czwartek

Od rana bardzo dużo pasażerów, bardzo dobry dzień, do czasu oczywiście. Po robocie kierowca z konduktorem sprzedali koła, a na ich miejsce zamontowali stare i zniszczone.

Piątek

Policja z rana aresztuje matatu wraz z kierowcą, za zbyt dużą emisję spalin przez pojazd. Do 19.00 należy zapłacić 30 tys. łapówki zwanej kaucją.

Sobota

Po południu chłopaki trochę przesadzili i rozbili cały przód auta. Zderzaki, przednia maska, chłodnica, światła do wymiany. Trochę się zezłościłeś na załogę i zagroziłeś, że nie zapłacisz im dniówki, więc prawdopodobnie w poniedziałek poważnie spóźnią się do pracy i będą tak jeździć, żeby przypadkiem czegoś nie zarobić.

Niedziela

Nawet złodziejom należy się dzień wolny.

Zapytacie, jak można w ogóle zarobić jakieś pieniądze na matatu. Gdyby każda przygoda z tym biznesem wyglądała tak jak wyżej, w mieście nie byłoby żadnego autobusu, a jest ich przecież całe mnóstwo. Otóż żeby pływać w tej galarecie, należy ją jakoś rozrzedzić. Najlepszymi rozpuszczalnikami są układy, pieniądze, koledzy z mafii. Wtedy można płynąć i to naprawdę daleko. 

wtorek, 24 sierpnia 2010

Koszty kosmicznej nieuwagi gastronomicznej

Polak głodny to zły, a jak zły, to może zabić, przekonał się o tym pewien Kenijczyk.

To był jeden z moich wielu dni w szkole w Kayole. Właśnie skończyłem zajęcia z Ambrusem. Szło, a w zasadzie wlokło się nam fatalnie. Cały czas musiałem go usadzać i uspokajać. Notorycznie popełniał tzw. błąd Wałęsy, czyli mylił plusa z minusem (plusy ujemne i plusy dodatnie), był rozkojarzony, niecierpliwy i niespokojny. Dwie i pół godziny z nim było dla mnie jak cały dzień na plantacji chmielu podczas zbiorów (wiem, co mówię). Byłem zły, a ponieważ lewa strona równania musi się równać prawej, jak Polak zły, to głodny. No to idziemy coś zakąsić.

Szukam jakiegoś baru. Mam, znalazłem, coś pomiędzy rzeźnikiem a sklepem metalowym, blisko po półtusze i widelce. Wchodzę do środka. Dokładnie jakbym był Katarzyną Figurą trzydzieści lat wcześniej – wszystkie oczy na mnie! Ostatniego mzungu widziano tam, gdy podczas remontu spadla na kogoś puszka z białą farbą. Sawa, siogopi, ninaingia ndani. Dobiegają do mnie dwie kelnerki, traktują mnie jak Obamę albo kolejne wcielenie Michaela Jacksona. Zamawiam. I tu popełniam błąd, który o mało nie kosztuje mnie więzienia, ekstradycji, życia z wyrzutami sumienia, słowem czarna przyszłość otwiera przede mną wrota, a przeznaczenie wciąga mnie do środka z siłą wodospadu jak mówi reklama, a jak wiadomo, one nigdy nie kłamią. Zamiast „bei ya chips ni ngapi”, mówię „bia ya chips wapi”. Czyli zamiast zapytać o cenę frytek żądam, żeby mi przyniesione zrobione z nich piwo.

Jeden z klientów właśnie przełykał ugali. Gdy usłyszał, co mzungu wygaduje, ze śmiechu jedzenie poszło mu nie w tę dziurkę, co trzeba. Zaczął się dusić i krztusić, głupia śmierć, przyznacie. Klepię go po plecach pomiędzy łopatki, fachowo, dłonią złożoną w łódeczkę, jak uczą na kursach pierwszej pomocy. Uff, przeszło mu. Nie zabiłem człowieka.

*

Nie będę ukrywał, bardzo lubię frytki, szczególnie tutejsze, robione z prawdziwych ziemniaków, a nie macdonaldowe, puste w środku (choć obecnie nie mówi się puste, a „nadziewane powietrzem”).

Jestem w centrum miasta, zgłodniałem, więc szukam jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym zająć czymś mój układ pokarmowy. Wszedłem do jednego z wielu lokali oferujących proste jedzonko w stylu rybka, udko z kurczaka czy właśnie frytki. U pani siedzącej w celi (słowo daję, siedziała za kratami) zamawiam złociste frytki i coca-colę (mamo wybacz). Z rachunkiem idę do pana przy barze. Daje mi amerykański napój bogów i złociste, obsmażone prostokątne ziemniaczki zwane tutaj chipsami. Siadam, rozwijam pakuneczek, zabieram się do jedzenia. Czegoś mi brakuje. No pewnie, moim złocistym, ociekającym tłuszczykiem frytuniom zdecydowanie brakuje soli. Ale moja zachłanność nie kończy się na posoleniu. Na stole widzę buteleczkę ze znajomym czerwonym płynem, tak, zdecydowanie przydałby się keczup. Do dzieła! Po chwili moje frytki pływają w keczupie jak zwalone przez drwali pnie po Amazonce. Otwieram coca-colę, celebruję każdy moment mojej gastronomicznej przyjemności, przechylam butelkę, lekko odwracam głowę. Nagle - co to jest?! Spoglądam na wiszący cennik: „keczup 5 szylingów”. I wtedy przypominam sobie zajęcia z logiki. Skoro keczup trzeba sobie kupić, to ów płyn na stole na pewno nie jest keczupem. A może jednak jest jakimś tańszym keczupem? A może to taki pic - keczup jest za darmo, a na tablicy wisi jego cena w razie niespodziewanej kontroli Wschodnioafrykańskiej Ligi Kontroli Dystrybucji Keczupu? Nie, niestety, moje frytki pływają w chili. Tak ostrym, że mógłbym się nim ogolić. Nawarzyłem sobie piwa, to je muszę wypić, zrobiłem sobie frytki a la Boruta, trzeba jeść. Wyrzucać jedzenie to grzech, szczególnie tutaj. Płaczę i jem, jem i płaczę, zapijam coca-colą, jedna butelka, druga, nie wiem, ile ich zamówiłem. Mój przełyk się pali, żołądek nie nadąża produkować kwasu, kiszki rozpoczynają strajk okupacyjny. Mimo wszystko wyszedłem z tego baru żywy.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Niewolnictwo

W sobotę 24 lipca wziąłem udział, jako wolny słuchacz, w warsztatach dotyczących handlu ludźmi. Nie były one oczywiście poświęcone temu, jak uprawiać ten niecny proceder, ale jak mu zapobiegać. Warsztaty zostały zorganizowane przez szefów organizacji Haart (Awarness Against Human Trafficking), siostrę Mary O’Malley, oraz Radosława Malinowskiego, Polaka mieszkającego w Nairobi. Oboje mają bardzo bogate doświadczenie w pracy na Czarnym Lądzie. Siostra Mary zaczynała swoją przygodę misyjną jako pielęgniarka. Następnie zainteresowała się tematami takimi jak ochrona życia i sytuacja kobiety, wreszcie współczesnym niewolnictwem. Radek Malinowski w Afryce mieszka już sześć lat. Współtworzył i prowadził organizacje pozarządowe walczące z human trafficking w Malawi, Zambii i RPA, od trzech lat robi to samo w Nairobi.

Czym jest handel ludźmi? Tak naprawdę tym samym, czym był kiedyś, to znaczy niewolnictwem, traktowaniem drugiego człowieka jak rzecz. Jak przedmiot, który można kupić, sprzedać, używać, wypożyczać, zniszczyć i wyrzucić na śmietnik. Rocznie sprzedawanych jest ponad 1,5 miliona ludzi, głównie mieszkańców biedniejszych części naszego globu. Przemysł ten jest wart około 36 miliardów dolarów. Handel ludźmi znajduje się na styku z innymi przejawami międzynarodowej działalności przestępczej, takimi jak handel bronią czy narkotykami. W proceder ten zaangażowane są głównie organizacje mafijne, ale także politycy, biznesmeni i inni tzw. szanowani obywatele.

Niewolnicy wykorzystywani są do różnych rodzajów darmowej pracy fizycznej (pomoce domowe, kelnerki, praca na plantacjach w warsztatach) i do prostytucji. Często dochodzi do łączenia obu typów wykorzystywania. Młode dziewczyny za dnia pracują jako kelnerki, w nocy jako prostytutki.

Mówiąc o handlu ludźmi należy rozróżnić go od nielegalnego przemytu ludzi przez granice. Ludzie przemycani, choć ich życie na pewno nie jest lekkie a sam przerzut komfortowy, pozostają wolni w kraju docelowym.

Spotkanie miało miejsce w slumsie ISUMI. Jest to klasyczna biedna dzielnica. Ludzie mieszkają w domach z blachy falistej. Aby przeżyć hodują kozy, kury, na niewielkich poletkach uprawiają kukurydzę. Slums jest położony w pobliżu lotniska wojskowego. Akurat w tym samym czasie odbywały się tam manewry. Spotkanie więc regularnie raz na kwadrans było zagłuszane przez startujące i lądujące samoloty Kenijskich Sił Powietrznych.

Praca organizacji Haart jest bardzo trudna. Nigdy nie wiadomo, jaki skutek odniosło dane spotkanie. Wszystkie jednak oficjalne statystyki podają, że właśnie w krajach, gdzie prowadzi się kampanie uświadamiające, zmniejsza się liczba osób, które stają się ofiarami handlu ludźmi.

W późniejszym etapie Radek i siostra planują stworzenie domu dla ofiar tego procederu. Są także plany stworzenia czegoś na wzór pogotowia ratunkowego, które na bieżąco zapobiegałoby przypadkom uprowadzania ludzi.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Szkola w Kayole

 A wiec jak wyglada Kayole. Na pewno jednak wygląda bardzo podobnie do wielu innych osiedli, w których mieszkają biedniejsi ludzie. W większości niebrukowane ulice, po których gdzieniegdzie płyną potoki obrzydliwie brudnej i śmierdzącej wody, do tego wszechobecne śmieci. Kury krzątają się, starając się wydłubać z ziemi ziarenka ryżu, czasem jakiś kogut wskoczy na kamień i zapieje całą piersią, czuję się wtedy swojsko. Już od samego rana drobni handlarze rozkładają swoje kramy. Mają tam czasami bardzo interesujące, a przede wszystkim smaczne rzeczy. Jestem stałym klientem pań, które sprzedają pyszne trójkątne pączki, oraz pana, który smaży bardzo smaczne chapati, czyli nasze swojskie naleśniki. Wszystkie te łakocie, smaczne i najczęściej jeszcze ciepłe, bo dopiero co zdjęte z patelni, można kupić za bardzo śmieszne pieniądze.



Wszędzie można spotkać dzieci. Zawsze jest tak samo, najpierw pełne niepokoju i zainteresowania spojrzenie, wyciągnięta mała raczka wskazująca na mnie swoim jeszcze mniejszym palcem, otwiera się buzia i pada nieśmiertelne słowo „mzungu”, czyli biały, Europejczyk, jak kto woli. I tak tysiące razy dziennie. Niestety wiele z tych dzieci jest zaniedbywanych przez rodziców. Dzisiaj widziałem dwu-trzyletnią dziewczynkę, jak niosła palącą się plastikową torbę. Wyrwałem jej to z ręki i nakrzyczałem na nią, może jak się przestraszy mzungu, to już nie będzie robić takich niebezpiecznych rzeczy?



Moja szkoła położona jest właśnie przy jednej z takich brudnych, zaniedbanych, śmierdzących ulic. Zaprasza do środka wymalowanymi na jej murach postaciami z bajek Disneya. Budynek składa się z dwóch kondygnacji. Z położonych na zewnątrz schodów rozciąga się widok na całą ulicę. Na parterze swoje zajęcia mają przedszkolaki, mieści się tam także biuro, plac zabaw i toalety dla dzieci. Uczniowie szkoły podstawowej mają swoje klasy na pierwszym i drugim piętrze.



Pod swoją opieką mam pięć klas. Maluchów z klasy drugiej i trzeciej uczę przedmiotu o tajemniczej nazwie „science”, który odpowiada naszej przyrodzie. Z klasą czwartą mam angielski, z piątą i szóstą - matematykę. Dzieci w szkole są bardzo karne i posłuszne. Wobec nauczycieli czują wielki respekt. Dyscyplina jest dosyć surowa, ale sprawiedliwa, dura lex sed lex. Za niektóre przewinienia przewidziane są kary fizyczne. Sam byłem świadkiem, jak trójka uczniów za uczestnictwo w bójce i napyskowanie nauczycielowi otrzymała po dziesięć razów kijem w tyłek. Może niektórych to zaszokuje, ale moim zdaniem było to bardzo dobre posunięcie. Ci uczniowie nigdy nie włożą na głowę żadnego ze swoich nauczycieli kubła na śmieci. Z drugiej strony, jak to między Afrykańczykami bywa, nauczyciele często przytulają dzieciaki, biorą je na kolana, witają się z nimi bardzo serdecznie.



"Brama" szkoly
Przyznam, że najbardziej lubię lekcje matematyki w klasie szóstej. Wszyscy uczniowie, w szczególności chłopcy, są bardzo bystrzy. W lot chwytają zasady tej trudnej nauki. Swoją pracę z nimi zacząłem od geometrii. Kąty rozwarte, ostre, trójkąty równoramienne, proste i tak dalej. Potem przeszliśmy do działań na procentach. Moi uczniowie bardzo mnie zaskakują, są pomysłowi i aktywni, wszyscy chcą iść do tablicy, wszyscy chcą odpowiadać. Na zajęciach w jakiejkolwiek klasie zabijają się, żeby chociaż przeczytać na głos polecenie. Właśnie na głos, w tym mój największy problem. Dzieci, przyzwyczajone do dyscypliny i posłuszeństwa wobec starszych, mówią bardzo cicho. Naprawdę ciężko jest mi czasem ich zrozumieć. Speak up men, sema kwa sauti, nie zawsze moje polecenia odnoszą zamierzony skutek. Ale na szczęście już niektórzy uczniowie nauczyli się, że u mwalimu mzungu mówi się głośno - pojedynczo, ale głośno. Poza prowadzeniem normalnych zajęć dydaktycznych, pragnąłbym także zająć się uczniami z opóźnieniami w nauce, a takich niestety też nie brakuje. W klasie drugiej jest chłopiec, wyraźnie starszy od swoich kolegów i koleżanek, nie pisze, nie czyta i nie liczy. Jego własny brat publicznie się z niego wyśmiewa. Być może w nadchodzącym wakacyjnym czasie uda nam się nadrobić zaległości. Ale będzie, co Bóg da.

sobota, 7 sierpnia 2010

Ambrus

           Dla dzieci w Kenii nastal czas wakacji. Przez caly sierpien szkoly beda 
swiecic pustkami. Dzieci zasluzyly na ten odpoczynek. Lipiec byl dla 
nich czasem wyterzonej pracy. Przygotowywaly sie bowiem do egzaminu 
panstwowego, ktory zdawaly w ostatnim tygodniu nauki. Zasluzenie wiec 
spedzaja teraz swoj wolny czas biegajac za pilka lub bawiac sie w wojne. 
Niektorzy jednak pomimo wakacji dalej przychodza do szkoly. Jednym z 
takich uczniow jest Ambrus.
         
           Poznalem go w czasie jednego z pierwszych dni pracy w szkole. Nie sposob 
go nie zauwazyc. Ma czternascie lat, a jest uczniem drugiej klasy. Od 
swoich kolegow i kolezanek w klasie jest wyzszy o dwie, trzy glowy. Od 
razu rzuca sie w oczy. Ambrus ma powazne opoznienia w nauce. Nie umie 
liczyc, czytac ani pisac. Nie moja sprawa jest wyrokowac, co lub kto 
jest winny jego problemom, z cala jednak pewnoscia moge stwierdzic, ze 
nie jest on uposledzony umyslowo. W gre wchodza raczej czynniki 
srodowiskowe, rodzina, szkola. Prawdopodobnie takze dysleksja.
Pobyt Ambrusa w szkole, jest w zasadzie czasem straconym. Odstaje on 
wyraznie nawet od o wiele mlodszych kolegow. Na lekcjach jest ospaly i 
znudzony, sprawia wrazenie nieobecnego.
          
           Swoja znajomosc z nim zaczalem od zachecenia go do uczestnictwa w grach, 
ktore przygotowalem dla jego klasy. Po wstepnych oporach udalo mu sie 
przelamac i wziasc aktywny udzial w zabawie.
          
           Ambrus oczywiscie fatalnie napisal swoje egzaminy, nie bylo innej 
mozliwosci. Tak naprawde nie byl nawet w stanie zrozumiec tresci polecen.
Gdy wspolnie z innymi nauczycielami przegladalismy karty egzaminacyjne 
dzieci, pani dyrektor zapytala mnie czy nie zechcialbym poswiecic troche 
czasu Ambrusowi w wakacje.
          
           Z Ambrusem spotykamy sie od zeszlego poniedzialku. Punktualnie o 
godzinie 10.00 czeka na mnie przed budynkiem szkoly. Nastepne dwie 
godziny spedzamy na nauce czytania, pisania i liczenia. Ambrus jest 
dobrym chlopcem, lecz bardzo niecierpliwym i nieuwaznym. Bardzo latwo 
rozproszyc jego uwage, ktora powinna byc skoncentrowana na nauce. Jak 
wielu afrykanskich uczniow, Ambrus jest przyzwyczajony do przemocy ze 
strony nauczycieli. Gdy raz dosc energicznie podnioslem reke, by po 
prostu podrapac sie po plecach, moj uczen schowal sie pod stol.
Nauka idzie nam bardzo powolnie, ale do przodu. Jak na razie Ambrus 
prawie nauczyl sie odrozniac znak minus od znaku plus. Czyta takze 
proste wyrazy typu dada, gari, mimi, yeye (siostra, auto,ja,on) Powoli 
piszemy litery. Wierze jednak, ze do konca sierpnia Ambrus osiagnie 
poziom ucznia I klasy. Zyczcie nam powodzenia.


          Na zdjeciach widac takze inne dzieci przychodzace na zajecia. Jest to 
Martin i jego maly siostrzeniec. Ale o nich nastepnym razem, gdyz jest 
to zupelnie inna historia.