wtorek, 24 sierpnia 2010

Koszty kosmicznej nieuwagi gastronomicznej

Polak głodny to zły, a jak zły, to może zabić, przekonał się o tym pewien Kenijczyk.

To był jeden z moich wielu dni w szkole w Kayole. Właśnie skończyłem zajęcia z Ambrusem. Szło, a w zasadzie wlokło się nam fatalnie. Cały czas musiałem go usadzać i uspokajać. Notorycznie popełniał tzw. błąd Wałęsy, czyli mylił plusa z minusem (plusy ujemne i plusy dodatnie), był rozkojarzony, niecierpliwy i niespokojny. Dwie i pół godziny z nim było dla mnie jak cały dzień na plantacji chmielu podczas zbiorów (wiem, co mówię). Byłem zły, a ponieważ lewa strona równania musi się równać prawej, jak Polak zły, to głodny. No to idziemy coś zakąsić.

Szukam jakiegoś baru. Mam, znalazłem, coś pomiędzy rzeźnikiem a sklepem metalowym, blisko po półtusze i widelce. Wchodzę do środka. Dokładnie jakbym był Katarzyną Figurą trzydzieści lat wcześniej – wszystkie oczy na mnie! Ostatniego mzungu widziano tam, gdy podczas remontu spadla na kogoś puszka z białą farbą. Sawa, siogopi, ninaingia ndani. Dobiegają do mnie dwie kelnerki, traktują mnie jak Obamę albo kolejne wcielenie Michaela Jacksona. Zamawiam. I tu popełniam błąd, który o mało nie kosztuje mnie więzienia, ekstradycji, życia z wyrzutami sumienia, słowem czarna przyszłość otwiera przede mną wrota, a przeznaczenie wciąga mnie do środka z siłą wodospadu jak mówi reklama, a jak wiadomo, one nigdy nie kłamią. Zamiast „bei ya chips ni ngapi”, mówię „bia ya chips wapi”. Czyli zamiast zapytać o cenę frytek żądam, żeby mi przyniesione zrobione z nich piwo.

Jeden z klientów właśnie przełykał ugali. Gdy usłyszał, co mzungu wygaduje, ze śmiechu jedzenie poszło mu nie w tę dziurkę, co trzeba. Zaczął się dusić i krztusić, głupia śmierć, przyznacie. Klepię go po plecach pomiędzy łopatki, fachowo, dłonią złożoną w łódeczkę, jak uczą na kursach pierwszej pomocy. Uff, przeszło mu. Nie zabiłem człowieka.

*

Nie będę ukrywał, bardzo lubię frytki, szczególnie tutejsze, robione z prawdziwych ziemniaków, a nie macdonaldowe, puste w środku (choć obecnie nie mówi się puste, a „nadziewane powietrzem”).

Jestem w centrum miasta, zgłodniałem, więc szukam jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym zająć czymś mój układ pokarmowy. Wszedłem do jednego z wielu lokali oferujących proste jedzonko w stylu rybka, udko z kurczaka czy właśnie frytki. U pani siedzącej w celi (słowo daję, siedziała za kratami) zamawiam złociste frytki i coca-colę (mamo wybacz). Z rachunkiem idę do pana przy barze. Daje mi amerykański napój bogów i złociste, obsmażone prostokątne ziemniaczki zwane tutaj chipsami. Siadam, rozwijam pakuneczek, zabieram się do jedzenia. Czegoś mi brakuje. No pewnie, moim złocistym, ociekającym tłuszczykiem frytuniom zdecydowanie brakuje soli. Ale moja zachłanność nie kończy się na posoleniu. Na stole widzę buteleczkę ze znajomym czerwonym płynem, tak, zdecydowanie przydałby się keczup. Do dzieła! Po chwili moje frytki pływają w keczupie jak zwalone przez drwali pnie po Amazonce. Otwieram coca-colę, celebruję każdy moment mojej gastronomicznej przyjemności, przechylam butelkę, lekko odwracam głowę. Nagle - co to jest?! Spoglądam na wiszący cennik: „keczup 5 szylingów”. I wtedy przypominam sobie zajęcia z logiki. Skoro keczup trzeba sobie kupić, to ów płyn na stole na pewno nie jest keczupem. A może jednak jest jakimś tańszym keczupem? A może to taki pic - keczup jest za darmo, a na tablicy wisi jego cena w razie niespodziewanej kontroli Wschodnioafrykańskiej Ligi Kontroli Dystrybucji Keczupu? Nie, niestety, moje frytki pływają w chili. Tak ostrym, że mógłbym się nim ogolić. Nawarzyłem sobie piwa, to je muszę wypić, zrobiłem sobie frytki a la Boruta, trzeba jeść. Wyrzucać jedzenie to grzech, szczególnie tutaj. Płaczę i jem, jem i płaczę, zapijam coca-colą, jedna butelka, druga, nie wiem, ile ich zamówiłem. Mój przełyk się pali, żołądek nie nadąża produkować kwasu, kiszki rozpoczynają strajk okupacyjny. Mimo wszystko wyszedłem z tego baru żywy.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Niewolnictwo

W sobotę 24 lipca wziąłem udział, jako wolny słuchacz, w warsztatach dotyczących handlu ludźmi. Nie były one oczywiście poświęcone temu, jak uprawiać ten niecny proceder, ale jak mu zapobiegać. Warsztaty zostały zorganizowane przez szefów organizacji Haart (Awarness Against Human Trafficking), siostrę Mary O’Malley, oraz Radosława Malinowskiego, Polaka mieszkającego w Nairobi. Oboje mają bardzo bogate doświadczenie w pracy na Czarnym Lądzie. Siostra Mary zaczynała swoją przygodę misyjną jako pielęgniarka. Następnie zainteresowała się tematami takimi jak ochrona życia i sytuacja kobiety, wreszcie współczesnym niewolnictwem. Radek Malinowski w Afryce mieszka już sześć lat. Współtworzył i prowadził organizacje pozarządowe walczące z human trafficking w Malawi, Zambii i RPA, od trzech lat robi to samo w Nairobi.

Czym jest handel ludźmi? Tak naprawdę tym samym, czym był kiedyś, to znaczy niewolnictwem, traktowaniem drugiego człowieka jak rzecz. Jak przedmiot, który można kupić, sprzedać, używać, wypożyczać, zniszczyć i wyrzucić na śmietnik. Rocznie sprzedawanych jest ponad 1,5 miliona ludzi, głównie mieszkańców biedniejszych części naszego globu. Przemysł ten jest wart około 36 miliardów dolarów. Handel ludźmi znajduje się na styku z innymi przejawami międzynarodowej działalności przestępczej, takimi jak handel bronią czy narkotykami. W proceder ten zaangażowane są głównie organizacje mafijne, ale także politycy, biznesmeni i inni tzw. szanowani obywatele.

Niewolnicy wykorzystywani są do różnych rodzajów darmowej pracy fizycznej (pomoce domowe, kelnerki, praca na plantacjach w warsztatach) i do prostytucji. Często dochodzi do łączenia obu typów wykorzystywania. Młode dziewczyny za dnia pracują jako kelnerki, w nocy jako prostytutki.

Mówiąc o handlu ludźmi należy rozróżnić go od nielegalnego przemytu ludzi przez granice. Ludzie przemycani, choć ich życie na pewno nie jest lekkie a sam przerzut komfortowy, pozostają wolni w kraju docelowym.

Spotkanie miało miejsce w slumsie ISUMI. Jest to klasyczna biedna dzielnica. Ludzie mieszkają w domach z blachy falistej. Aby przeżyć hodują kozy, kury, na niewielkich poletkach uprawiają kukurydzę. Slums jest położony w pobliżu lotniska wojskowego. Akurat w tym samym czasie odbywały się tam manewry. Spotkanie więc regularnie raz na kwadrans było zagłuszane przez startujące i lądujące samoloty Kenijskich Sił Powietrznych.

Praca organizacji Haart jest bardzo trudna. Nigdy nie wiadomo, jaki skutek odniosło dane spotkanie. Wszystkie jednak oficjalne statystyki podają, że właśnie w krajach, gdzie prowadzi się kampanie uświadamiające, zmniejsza się liczba osób, które stają się ofiarami handlu ludźmi.

W późniejszym etapie Radek i siostra planują stworzenie domu dla ofiar tego procederu. Są także plany stworzenia czegoś na wzór pogotowia ratunkowego, które na bieżąco zapobiegałoby przypadkom uprowadzania ludzi.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Szkola w Kayole

 A wiec jak wyglada Kayole. Na pewno jednak wygląda bardzo podobnie do wielu innych osiedli, w których mieszkają biedniejsi ludzie. W większości niebrukowane ulice, po których gdzieniegdzie płyną potoki obrzydliwie brudnej i śmierdzącej wody, do tego wszechobecne śmieci. Kury krzątają się, starając się wydłubać z ziemi ziarenka ryżu, czasem jakiś kogut wskoczy na kamień i zapieje całą piersią, czuję się wtedy swojsko. Już od samego rana drobni handlarze rozkładają swoje kramy. Mają tam czasami bardzo interesujące, a przede wszystkim smaczne rzeczy. Jestem stałym klientem pań, które sprzedają pyszne trójkątne pączki, oraz pana, który smaży bardzo smaczne chapati, czyli nasze swojskie naleśniki. Wszystkie te łakocie, smaczne i najczęściej jeszcze ciepłe, bo dopiero co zdjęte z patelni, można kupić za bardzo śmieszne pieniądze.



Wszędzie można spotkać dzieci. Zawsze jest tak samo, najpierw pełne niepokoju i zainteresowania spojrzenie, wyciągnięta mała raczka wskazująca na mnie swoim jeszcze mniejszym palcem, otwiera się buzia i pada nieśmiertelne słowo „mzungu”, czyli biały, Europejczyk, jak kto woli. I tak tysiące razy dziennie. Niestety wiele z tych dzieci jest zaniedbywanych przez rodziców. Dzisiaj widziałem dwu-trzyletnią dziewczynkę, jak niosła palącą się plastikową torbę. Wyrwałem jej to z ręki i nakrzyczałem na nią, może jak się przestraszy mzungu, to już nie będzie robić takich niebezpiecznych rzeczy?



Moja szkoła położona jest właśnie przy jednej z takich brudnych, zaniedbanych, śmierdzących ulic. Zaprasza do środka wymalowanymi na jej murach postaciami z bajek Disneya. Budynek składa się z dwóch kondygnacji. Z położonych na zewnątrz schodów rozciąga się widok na całą ulicę. Na parterze swoje zajęcia mają przedszkolaki, mieści się tam także biuro, plac zabaw i toalety dla dzieci. Uczniowie szkoły podstawowej mają swoje klasy na pierwszym i drugim piętrze.



Pod swoją opieką mam pięć klas. Maluchów z klasy drugiej i trzeciej uczę przedmiotu o tajemniczej nazwie „science”, który odpowiada naszej przyrodzie. Z klasą czwartą mam angielski, z piątą i szóstą - matematykę. Dzieci w szkole są bardzo karne i posłuszne. Wobec nauczycieli czują wielki respekt. Dyscyplina jest dosyć surowa, ale sprawiedliwa, dura lex sed lex. Za niektóre przewinienia przewidziane są kary fizyczne. Sam byłem świadkiem, jak trójka uczniów za uczestnictwo w bójce i napyskowanie nauczycielowi otrzymała po dziesięć razów kijem w tyłek. Może niektórych to zaszokuje, ale moim zdaniem było to bardzo dobre posunięcie. Ci uczniowie nigdy nie włożą na głowę żadnego ze swoich nauczycieli kubła na śmieci. Z drugiej strony, jak to między Afrykańczykami bywa, nauczyciele często przytulają dzieciaki, biorą je na kolana, witają się z nimi bardzo serdecznie.



"Brama" szkoly
Przyznam, że najbardziej lubię lekcje matematyki w klasie szóstej. Wszyscy uczniowie, w szczególności chłopcy, są bardzo bystrzy. W lot chwytają zasady tej trudnej nauki. Swoją pracę z nimi zacząłem od geometrii. Kąty rozwarte, ostre, trójkąty równoramienne, proste i tak dalej. Potem przeszliśmy do działań na procentach. Moi uczniowie bardzo mnie zaskakują, są pomysłowi i aktywni, wszyscy chcą iść do tablicy, wszyscy chcą odpowiadać. Na zajęciach w jakiejkolwiek klasie zabijają się, żeby chociaż przeczytać na głos polecenie. Właśnie na głos, w tym mój największy problem. Dzieci, przyzwyczajone do dyscypliny i posłuszeństwa wobec starszych, mówią bardzo cicho. Naprawdę ciężko jest mi czasem ich zrozumieć. Speak up men, sema kwa sauti, nie zawsze moje polecenia odnoszą zamierzony skutek. Ale na szczęście już niektórzy uczniowie nauczyli się, że u mwalimu mzungu mówi się głośno - pojedynczo, ale głośno. Poza prowadzeniem normalnych zajęć dydaktycznych, pragnąłbym także zająć się uczniami z opóźnieniami w nauce, a takich niestety też nie brakuje. W klasie drugiej jest chłopiec, wyraźnie starszy od swoich kolegów i koleżanek, nie pisze, nie czyta i nie liczy. Jego własny brat publicznie się z niego wyśmiewa. Być może w nadchodzącym wakacyjnym czasie uda nam się nadrobić zaległości. Ale będzie, co Bóg da.

sobota, 7 sierpnia 2010

Ambrus

           Dla dzieci w Kenii nastal czas wakacji. Przez caly sierpien szkoly beda 
swiecic pustkami. Dzieci zasluzyly na ten odpoczynek. Lipiec byl dla 
nich czasem wyterzonej pracy. Przygotowywaly sie bowiem do egzaminu 
panstwowego, ktory zdawaly w ostatnim tygodniu nauki. Zasluzenie wiec 
spedzaja teraz swoj wolny czas biegajac za pilka lub bawiac sie w wojne. 
Niektorzy jednak pomimo wakacji dalej przychodza do szkoly. Jednym z 
takich uczniow jest Ambrus.
         
           Poznalem go w czasie jednego z pierwszych dni pracy w szkole. Nie sposob 
go nie zauwazyc. Ma czternascie lat, a jest uczniem drugiej klasy. Od 
swoich kolegow i kolezanek w klasie jest wyzszy o dwie, trzy glowy. Od 
razu rzuca sie w oczy. Ambrus ma powazne opoznienia w nauce. Nie umie 
liczyc, czytac ani pisac. Nie moja sprawa jest wyrokowac, co lub kto 
jest winny jego problemom, z cala jednak pewnoscia moge stwierdzic, ze 
nie jest on uposledzony umyslowo. W gre wchodza raczej czynniki 
srodowiskowe, rodzina, szkola. Prawdopodobnie takze dysleksja.
Pobyt Ambrusa w szkole, jest w zasadzie czasem straconym. Odstaje on 
wyraznie nawet od o wiele mlodszych kolegow. Na lekcjach jest ospaly i 
znudzony, sprawia wrazenie nieobecnego.
          
           Swoja znajomosc z nim zaczalem od zachecenia go do uczestnictwa w grach, 
ktore przygotowalem dla jego klasy. Po wstepnych oporach udalo mu sie 
przelamac i wziasc aktywny udzial w zabawie.
          
           Ambrus oczywiscie fatalnie napisal swoje egzaminy, nie bylo innej 
mozliwosci. Tak naprawde nie byl nawet w stanie zrozumiec tresci polecen.
Gdy wspolnie z innymi nauczycielami przegladalismy karty egzaminacyjne 
dzieci, pani dyrektor zapytala mnie czy nie zechcialbym poswiecic troche 
czasu Ambrusowi w wakacje.
          
           Z Ambrusem spotykamy sie od zeszlego poniedzialku. Punktualnie o 
godzinie 10.00 czeka na mnie przed budynkiem szkoly. Nastepne dwie 
godziny spedzamy na nauce czytania, pisania i liczenia. Ambrus jest 
dobrym chlopcem, lecz bardzo niecierpliwym i nieuwaznym. Bardzo latwo 
rozproszyc jego uwage, ktora powinna byc skoncentrowana na nauce. Jak 
wielu afrykanskich uczniow, Ambrus jest przyzwyczajony do przemocy ze 
strony nauczycieli. Gdy raz dosc energicznie podnioslem reke, by po 
prostu podrapac sie po plecach, moj uczen schowal sie pod stol.
Nauka idzie nam bardzo powolnie, ale do przodu. Jak na razie Ambrus 
prawie nauczyl sie odrozniac znak minus od znaku plus. Czyta takze 
proste wyrazy typu dada, gari, mimi, yeye (siostra, auto,ja,on) Powoli 
piszemy litery. Wierze jednak, ze do konca sierpnia Ambrus osiagnie 
poziom ucznia I klasy. Zyczcie nam powodzenia.


          Na zdjeciach widac takze inne dzieci przychodzace na zajecia. Jest to 
Martin i jego maly siostrzeniec. Ale o nich nastepnym razem, gdyz jest 
to zupelnie inna historia.

piątek, 6 sierpnia 2010

Konstytucja

"Wtedy Herod, widzac, ze go Medrcy zawiedli wpadl w straszny gniew. Poslal oprawcow do Betlejem i calej okolicy i kazal pozabijac wszystkich chlopcow w wieku do lat dwoch, stosownie do czasu, o ktorym sie dowiedzial od medrcow" Mt: 2,16
           Ostatnie starcie na froncie waki pomiedzy cywilizacja zycia a cywilizacja smierci mialo miejsce w Kenii. Niestety, jak to ostatnio bywa, sprawa zostala przegrana.
         
          4 sierpnia mieszkancy Kenii zadecydowali o przyjeciu nowej konstytucji. Zostal ona przygotowana przez szeroka kolicje, z obecnie sprawujacym rzady prezydentem Emilio Kibaki na czele. Zostala takze poparta przez prezesa rady mistrow Raila Odinge. Sojusz tych dwoch, do tej pory zaciekle zwalczajacych sie politykow, zapewnil projektowi poparcie najwazniejszych sil politycznych kraju. Wbrew obawom wielu, glosowanie przebieglo spokojnie. Konstytucje poparlo ponad 68% glosujacych. Frekwencja wyniosla okolo 66%.
          Projekt konstytucji byl krytykowny za wiele spraw m.in. za potwierdzenie pewnej odrebnosci legislatywy szariackiej na terytorium republiki. Jednak najtwardsza koscia niezgody byl artykol 26, mowiacy o aborcji. Ze wzgledu na jego wage przytaczam go w calosci.
"26 Right to live
1. Evry person has the right to live.
2. The lives of a person begines at conception.
3. A person shall not be deprived of live intentionally, except to the extent authorised by this constitution or other written law.
4. Abortion is not permitted unless, in the opinion of a trained health professional, there is need for emergency treatment or the life or health of the mother is in danger, or if permitted by any other written law.
            
           Jak wyraznie widac, artykol ten zawier dwie wyrazne proaborcyjne furtki. Pierwsza jest fragment mowiacy o zyciu lub zdrowiu matki. Jest to klasyczny argument aborcjonistow, ktorzy stosuja go w krajach, w ktorych do tej pory aborcja byla zabroniona. Nawet wielu obroncow zycia czasem przystaje na to, ze nie mozna ocenic czyje zycie jest wazniejsze, matki czy dziecka. Taki sposob argumentowania, jak pokazuje historia ruchow proaborcyjnych, jest tylko wstepem do dalszych roszczen, wedlug zasady " daj palec, a odgryze ci reke". Jak uczy doswiadczenie ostatecznym celem aborcjonistow, czyli wszelkiej masci ekologow, antyfaszystow, feministek, postepowych protestantow i neomarksistow, jest doprowadzenie do pelnej dostepnosci aborcji na zyczenie. Potem przychodzi kolej na invitro, eutanazje i adopcje dzieci przez pederastow.
          Autorzy konstytucji nie ograniczyli sie jednak tylko do powyzszych argumentow dotyczacych zycia matki. Rozszerzyli go jeszcze na zdrowie, co stwarza mozliwosc powtorzenia w Kenii casusu Alicji Tysiac i pozwala zabijac dzieci gdy istnieje ryzyko jakichkolwiek powiklan.
            W calym artykule najwazniejsze jest zakonczenie punktu 4. Stwierdza on mianowicie, ze aborcja jest jeszcze nielegalna , ale ze wywtarczy wprowadzic w zycie jakakolwiek ustawe zezwalajaca na nia, a bedzie ona zgodna z ustawa zasadnicza. Trzeba przyznac, ze jest to posuniecie genialne swej przewrotnosci, godne samego mistrza klamstwa. Konstytucja w punkcie 1 i 2 jest za zyciem, lecz punkt 4 uznaje ewentualna ustawe aborcyjna za zgodna z prawem. W czasie swoich rozmow z kenijczykami, czesto slyszalem argument, ze przeciez nie ma problemu, gdyz konstytucja nie zezwala na aborcje. Po pierwsze zezwala,  w przypadku zagrozenia zycia lub zdrowia matki, po drugie jeszcze raz powtarzam, stwierdza legalnosc jakichkolwiek aborcyjnych ustaw, ktore powstana w przyszlosci.
             W sytuacjach takich jak ta, zawsze nalezy postawic pytanie "Quiu bono".  Pod wzgledem politycznym, osoba najbardziej odpowiedzialna za forsowanie nowej konstytucji w Kenii jest Barack Obama. Obecny  prezydent USA jest w jednej czwartej kenijczykiem. Czesc z jego przodkow pochodzila z plemienia Luo, jednego z najwiekszych w Kenii. Lauret Pokojowej Nagrody Nobala dal sie poznac jako zdecydowany zwolennik aborcji, w kazdej nawet najbardziej barbarzynskiej postaci, jak np: przez czesciowy porod, gdy na rodzacym sie dziecku dokonuje sie dekapitacji, czyli obciecia glowy. Obama forsowal takze prawa zabraniajace podejmowania czynnosci ratujacych zycie maluchom, ktore jakims cudem przezyly zabieg.
               Barack Obama wydal z pieniedzy federalnych 26 milionow dolarow na kampanie przedreferendalna w Kenii. W tej sprawie obecnie toczy sie sledztwo w amarykanskim senacie. Amabasador USA w Kenii Michael Ranneberger, jezdzil po calym kraju w czasie kampanii namawiajac Kenijczykow do glosowania na "Yes".
                 Trzy piate populacji Kenii to ludzi ponizej dwudziestego roku zycia. Wystepuje tu ogromny przyrost naturalny. Kenia jest swiezym, wielkim rynkiem zbytu dla amerykanskiego rynku aborcyjnego i firm takich jak np: Planned Parenthood. Kenia jako lider regionalny w moze byc takze przyczulkiem dla rozszerzania "praw reprodukcyjnych" na pozostale kraje Afryki Wschodniej.
                  Jedynym zdecydowanym glosem sprzeciwu byl Kosciol katolicki. Biskupi wykupili nawet reklamy w telewizji, w ktorych nawolywali do opowiedzenia sie za zyciem, ksieza na kazaniach odwaznie tlumaczyli wiernym jakie jest stanowisko Kosciola  tej sprawie. Wyznania protestanckie, jak to one ,byly podzielone, czasem wewnatrz jednego kosciola. 
                   Kenijczycy w duzej mierze nie mieli wlasnego zdania na temat projektu konstytucji. Zdecydowana wiekszosc nie jest po prostu w stanie zrozumiec tak skomplikowanego dokumentu. Wananchi  zaglosowali tak jak im powiedzieli politycy z ich wlasnego plemienia. Wielkie znaczenie miala tez ogromna popularnosc Obamy w Kenii. Prezydent USA jest tu ikona, dlatego, ze jest czarny i dlatego, ze pochodzi z ich krwii. Na kazdym kroku mozna tu spotkac jego podobizny. Sa na podkoszulkach, w witrynach sklepow, sa wymalowane na autobusach.
                    Na koniec krotki obrazek z kampanii przedreferendalnej.
 Na glownej ulicy Buruburu, dzielnicy w ktorej mieszkam, ma miejsce demonstracja zwolennikow konstytucji. Ludzie ubrani w zielone stroje spiewaja, tancza, wykrzykuja hasla. Przekonuja przechodniow do glosowania na swoja opcje. Nagle podjezdza charakterystyczna ciezarowka coca-coli. Demonstranci z szalenczym okrzykiem "soda" (czyli napoj, napoj gazowany) zatrzymuja samochod. Tlucza piesciami w drzwi kierowcy, ten w ostatnim momencie zakreca szybe. Dziki tlum wlamuje sie do czesci towarowej pojazdu. Wpadaj we wscieklosci, gdyz zamiast spodziewanej coca - coli znajduja tam skrzynki z lodem. Skrzynki zostaja wyrzucone na ulice i zdemolowane. Kierowca ciezarowki zjezdza na pobocze i ucieka przed tlumem.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Miejska dzungla

Wielu z nas kojarzy Afrykę z pustyniami, sawannami, inni być może z dżunglą.

Właśnie z dżunglą, to bardzo dobrze, że tak ją sobie kojarzycie.

Miejsce, gdzie się teraz znajduję, jest w istocie dżunglą. Tylko że zamiast drzew mamy w niej budynki, a zamiast dzikich i niebezpiecznych zwierząt - równie straszne matatu. Nairobi, bo o nim właśnie czytacie, to miasto-potwór, rozrośnięte na gigantycznym obszarze, z niepoliczoną do tej pory liczbą ludności. Miasto, gdzie w przeciągu kilkudziesięciu minut jazdy można przenieść się z dzielnic kompletnej nędzy do luksusowych siedzib dyplomatów i bogatych Kenijczyków.

Zacznijmy po kolei.

Karibu Kenia, czyli gdzie jest miejscowe CBA

Wielogodzinny lot samolotem. Wielkie nadzieje na spotkanie prawdziwych przyjaciół na tym wspaniałym lądzie. Lecę tam, gdzie narodziła się ludzkość, tam skąd Kościół oczekuje nadziei na nową ewangelizację, tam gdzie ludzie są szczerzy i otwarci. I co? I to. Dawaj pan łapówę, bo wizy nie będzie. Mój misternie budowany obraz Kenii upada jak domek z kart, tyle że głośniej. Ale proszę pani, mówię, siląc się na jak największe grzeczności, pani najmilsza, pani oficer łaskawa (w myślach: ty żabo, ropucho, Babo Jago). Pani mi musi sprzedać tę wizę, bo inaczej to ja będę na tym lotnisku pięć miesięcy mieszkał (jak Tom Hanks w „Terminalu”). Ale pan nie ma biletu powrotnego? Ale oczywiście, że mam, proszę łaskawej pani, mam, tylko że nie w formie papierowej, a po prostu znam numer, datę i takie tam, żeby wiedzieć gdzie, co, i jak mam tymi samolotami do domu latać, proszę pani, łaskawej pani. I nic, jak grochem o ścianę. Na takie kenijskie piękności jest tylko jeden afrodyzjak, dolarki, o tak. No to jestem w Kenii.

Matatu

Opisując Nairobi po prostu nie da się nie wspomnieć o matatu. Czym jest matatu? W zasadzie jest to po prostu miejski autobus. Czy ktoś z was opisując Lublin obcokrajowcom zaczynałby od MPK? Są autobusy, to się jeździ. No właśnie się jeździ, się gna na złamanie karku pomiędzy setkami podobnych wehikułów, omijając dziury większe od przystanków autobusowych, wyprzedzając pieszych, krowy, osły, kozy i wszelką inną zwierzynę. Graliście kiedyś w gry komputerowe typu „Need for Speed”? Tym właśnie jest przejażdżka matatu, szczególnie obok kierowcy. Lecz to nie oni rządzą tymi bestiami szos, dróg i kompletnych bezdroży. Prawdziwym królem matatu jest konduktor. To on zbiera pieniądze od pasażerów, wynajduje ich na ulicy spośród tłumu przechodniów. To on daje znak kierowcy, by się zatrzymał, to on waleniem pięścią w drzwi autobusu daje sygnał do odjazdu. Na przykład dzisiaj, idę sobie ulicą, drugą stroną przejeżdża matatu, konduktor wychylony z autobusu jak Małysz w Bischofschofen i drze się: „Mzungu gdzie?”, ja odkrzykuję nazwę mojego przystanku. Momentalnie matatu zatrzymuje się, konduktor wybiega z pojazdu, prawie swoim ciałem zatrzymuje ruch, przebiegam na drugą stronę, prawie w biegu wsiadamy do pojazdu, okej, załatwione, jadę do domu. Wyobraźcie to sobie u nas! Pamiętacie to, tyle razy każdy z nas to przechodził. Już dobiegaliśmy do autobusu MPK, już widzieliśmy siebie kasujących bilet, ale nie, pan kierowca kolejny raz zadbał, byśmy więcej czasu spędzili na świeżym powietrzu. Niech żyje prywatna komunikacja miejska!

Jak wyglądają matatu? Technicznie istnieją dwa ich rodzaje, duże i małe. Duże są trochę jakby spokojniejsze, w niektórych, np. linii MM można dostać bilety, a konduktor nosi krawat. W dużych jest więcej miejsca i siedzi się w o wiele mniejszym ścisku. Najlepsze są oczywiście małe matatu. Niewielkie busy dla kilkunastu osób, o nieokreślonym wieku i stanie technicznym, ale zawsze posuwające się naprzód.

Policjanci i złodzieje

Pamiętacie waszą ulubioną zabawę z dzieciństwa? Ja najbardziej lubiłem bawić się w policjantów i złodziei. Dobrzy policjanci łapali złych złodziei, złodzieje uciekali itd. Ha, nie w Kenii. Generalnie w tym kraju są dwie mafie, z tym że jedna jest umundurowana. Mafia nieumndurowana jest generalnie taka sama jak każda inna na świecie, napady, wymuszenia, haracze, sutenerstwo. Mafia umundurowana też jest taka sama jak każda inna na świecie, napady, wymuszenia, haracze, sutenerstwo. Różnica jest tylko jedna. Jak płaci się łapówki mafii bez mundurów, to ona wystawia pokwitowania (żeby koledzy z gangu wiedzieli, że już zapłaciłeś, przecież istotą pasożytnictwa jest nie to, żeby ofiarę zabić, ale żeby ją regularnie doić), ta umundurowana nie wystawia rachunków nigdy.