poniedziałek, 6 września 2010

Ciężki żywot właściciela matatu

Matatu to podstawa transportu osób w prawie każdym wschodnioafrykańskim mieście (choć w zależności od lokalnych warunków zwą się one różnie, np w Tanzanii daladala). To czerwone krwinki przemierzające arterie wielkiego organizmu, jakim jest Nairobi. 

Jest ich kilka rodzajów, większe, mniejsze, bardzo głośne i głośne. Niektóre z matatu zarządzane są przez duże firmy przewozowe, takie jak Double M, KBS czy City Hoppa. Są także takie, których właścicielem jest osoba fizyczna. 

Jeden z moich kenijskich przyjaciół przez pewien czas był (nie)szczęśliwym właścicielem matatu. Wie on, co znaczy ciężkie życie prywaciarza. Rafał Ziemkiewicz w jednej ze swoich książek napisał, że życie w Polsce, a w szczególności prowadzenie działalności gospodarczej, przypomina pływanie w kisielu. Jeżeli nasz kraj jest kisielem, to Kenia jest galaretą. 

Mój przyjaciel rozpoczął prowadzenie swojego biznesu ponad rok temu. Za 700 tys. szylingów kupił dwudziestokilkuosobowy autobus marki Isuzu. Matatu obsługiwało głównie linię numer osiem pomiędzy centrum miasta a jedną z obrzeżnych dzielnic Nairobi. 

Duże matatu, a właśnie w takie zainwestował mój znajomy, potrzebują trzech pracowników: kierowcy, konduktora i menedżera. Tradycyjnie ustalona dzienna stawka wynosi 700 szylingów dla konduktora, tyle samo dla menedżera. Kierowca, jako najważniejsza osoba w matatu, zarabia 1000 szylingów. Niestety nie są to ich jedyne dochody z pracy w matatu.

Większość pracowników bezustannie okrada właściciela. Podbierają pieniądze za bilety, wyprzedają dobre części zamieniając je na stare i zużyte. Kto chce być właścicielem matatu, musi postępować według zasady „Pańskie oko konia tuczy”. Chcesz mieć wpływy ze swojego autobusu, jeźdź nim cały dzień i cały czas patrz swoim pracownikom na ręce. 

Chłopaki (choć zdarzają się też i dziewczyny) pracujący w matatu potrafią być bardzo wredni. Jeżeli zechcą, mogą zrujnować właściciela wybierając takie godziny i trasy dla matatu, żeby złapać jak najmniej klientów. Mogą, tak jak zrobiono mojemu przyjacielowi, doprowadzić maszynę do kompletnej ruiny, zarówno poprzez podmienianie części, jak i poprzez nieodpowiedzialną eksploatację, jazdę po największych dziurach itd. 



Kolejnym, jeszcze gorszym niż pracownicy wrogiem właściciela matatu, są umundurowani gangsterzy, zwani policją. W Kenii wbrew fasadowym hasłom wcale nie ma demokracji. Jest to państwo feudalne, sowity prywatny folwark należący do polityków i biurokracji. Rolę dziedzica pełni prezydent, zaś fornale to do reszty wyeksploatowane społeczeństwo. Rolę zarządców, poganiających chłopów do roboty kijem lub nahajem, pełnią oficjele niższej administracji lub właśnie policja. Jeżeli policjanci potrzebują kasy (a któż jej nie potrzebuje) zdzierają ją z matatu. W wielu miejscach widziałem mundurowych zatrzymujących autobusy po to tylko, żeby zainkasować ekstra opłatę. Nie ma ona oczywiście nic wspólnego z legalnymi podatkami (chociaż, jak twierdził św. Tomasz z Akwinu, wszystkie podatki powyżej dziesięciu procent to lichwa) i opłatami za prowadzenie działalności gospodarczej, które i tak musi zapłacić właściciel matatu. Funkcjonariusze potrafią zarekwirować maszynę oraz aresztować kierowcę, jakiś oficjalny powód zawsze się znajdzie. Brak klamki, starta farba, dziura w siedzeniu i inne usterki, których jest pełno w każdej maszynie w mieście. Odstawia się wtedy matatu na policyjny parking, często aresztuje się także kierowcę. Zasada jest prosta. Właściciel ma czas do zachodu słońca na wykupienie wozu z policyjnego parkingu. Jeżeli tego nie zrobi, bo np. łudzi się, że wygra sprawę w sądzie (domyślacie się zapewne, że kenijskie sądownictwo jest śnieżnobiałe jak po wypraniu w Perwolu), w nocy wszystko co da się wymontować z auta, zostaje wykradzione, a z rana na właściciela czeka tylko szkielet. Tajemnicą poliszynela jest to, że robią to sami policjanci, którzy często mają własne matatu, a te, przy stanie dróg, zawsze potrzebują części. Z czystej przyzwoitości z aresztu należy wykupić także kierowcę, co też kosztuje trochę kenijskich szylingów.

Trzeci wróg właściciela matatu to mafia. Z gangsterami jednak sprawa jest stosunkowo prosta. Należy im regularnie płacić ustalone stawki. Jeżeli się to robi, generalnie zostawiają człowieka w spokoju.

Tydzień z życia właściciela matatu: 



Poniedziałek

Pracownicy zabalowali, więc zaspali do roboty. Zamiast zacząć pracę o 6.00, żeby złapać największą liczbę pasażerów w porannym szczycie, do pracy przyszli po 9.00. Przez następne kilka godzin wozili powietrze.

Wtorek

Bardzo dużo pasażerów. Szkoda tylko, że kierowca z konduktorem ukradli połowę utargu.

Środa

Dzień płacenia mafii, jednej i drugiej. Na jednej z komend drogówki policjantowi urodził się syn. Koledzy więc kontrolują matatu i zbierają na „becikowe”. Kolejne kilka tysięcy w przysłowiowe plecy.

Czwartek

Od rana bardzo dużo pasażerów, bardzo dobry dzień, do czasu oczywiście. Po robocie kierowca z konduktorem sprzedali koła, a na ich miejsce zamontowali stare i zniszczone.

Piątek

Policja z rana aresztuje matatu wraz z kierowcą, za zbyt dużą emisję spalin przez pojazd. Do 19.00 należy zapłacić 30 tys. łapówki zwanej kaucją.

Sobota

Po południu chłopaki trochę przesadzili i rozbili cały przód auta. Zderzaki, przednia maska, chłodnica, światła do wymiany. Trochę się zezłościłeś na załogę i zagroziłeś, że nie zapłacisz im dniówki, więc prawdopodobnie w poniedziałek poważnie spóźnią się do pracy i będą tak jeździć, żeby przypadkiem czegoś nie zarobić.

Niedziela

Nawet złodziejom należy się dzień wolny.

Zapytacie, jak można w ogóle zarobić jakieś pieniądze na matatu. Gdyby każda przygoda z tym biznesem wyglądała tak jak wyżej, w mieście nie byłoby żadnego autobusu, a jest ich przecież całe mnóstwo. Otóż żeby pływać w tej galarecie, należy ją jakoś rozrzedzić. Najlepszymi rozpuszczalnikami są układy, pieniądze, koledzy z mafii. Wtedy można płynąć i to naprawdę daleko. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz