wtorek, 24 sierpnia 2010

Koszty kosmicznej nieuwagi gastronomicznej

Polak głodny to zły, a jak zły, to może zabić, przekonał się o tym pewien Kenijczyk.

To był jeden z moich wielu dni w szkole w Kayole. Właśnie skończyłem zajęcia z Ambrusem. Szło, a w zasadzie wlokło się nam fatalnie. Cały czas musiałem go usadzać i uspokajać. Notorycznie popełniał tzw. błąd Wałęsy, czyli mylił plusa z minusem (plusy ujemne i plusy dodatnie), był rozkojarzony, niecierpliwy i niespokojny. Dwie i pół godziny z nim było dla mnie jak cały dzień na plantacji chmielu podczas zbiorów (wiem, co mówię). Byłem zły, a ponieważ lewa strona równania musi się równać prawej, jak Polak zły, to głodny. No to idziemy coś zakąsić.

Szukam jakiegoś baru. Mam, znalazłem, coś pomiędzy rzeźnikiem a sklepem metalowym, blisko po półtusze i widelce. Wchodzę do środka. Dokładnie jakbym był Katarzyną Figurą trzydzieści lat wcześniej – wszystkie oczy na mnie! Ostatniego mzungu widziano tam, gdy podczas remontu spadla na kogoś puszka z białą farbą. Sawa, siogopi, ninaingia ndani. Dobiegają do mnie dwie kelnerki, traktują mnie jak Obamę albo kolejne wcielenie Michaela Jacksona. Zamawiam. I tu popełniam błąd, który o mało nie kosztuje mnie więzienia, ekstradycji, życia z wyrzutami sumienia, słowem czarna przyszłość otwiera przede mną wrota, a przeznaczenie wciąga mnie do środka z siłą wodospadu jak mówi reklama, a jak wiadomo, one nigdy nie kłamią. Zamiast „bei ya chips ni ngapi”, mówię „bia ya chips wapi”. Czyli zamiast zapytać o cenę frytek żądam, żeby mi przyniesione zrobione z nich piwo.

Jeden z klientów właśnie przełykał ugali. Gdy usłyszał, co mzungu wygaduje, ze śmiechu jedzenie poszło mu nie w tę dziurkę, co trzeba. Zaczął się dusić i krztusić, głupia śmierć, przyznacie. Klepię go po plecach pomiędzy łopatki, fachowo, dłonią złożoną w łódeczkę, jak uczą na kursach pierwszej pomocy. Uff, przeszło mu. Nie zabiłem człowieka.

*

Nie będę ukrywał, bardzo lubię frytki, szczególnie tutejsze, robione z prawdziwych ziemniaków, a nie macdonaldowe, puste w środku (choć obecnie nie mówi się puste, a „nadziewane powietrzem”).

Jestem w centrum miasta, zgłodniałem, więc szukam jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym zająć czymś mój układ pokarmowy. Wszedłem do jednego z wielu lokali oferujących proste jedzonko w stylu rybka, udko z kurczaka czy właśnie frytki. U pani siedzącej w celi (słowo daję, siedziała za kratami) zamawiam złociste frytki i coca-colę (mamo wybacz). Z rachunkiem idę do pana przy barze. Daje mi amerykański napój bogów i złociste, obsmażone prostokątne ziemniaczki zwane tutaj chipsami. Siadam, rozwijam pakuneczek, zabieram się do jedzenia. Czegoś mi brakuje. No pewnie, moim złocistym, ociekającym tłuszczykiem frytuniom zdecydowanie brakuje soli. Ale moja zachłanność nie kończy się na posoleniu. Na stole widzę buteleczkę ze znajomym czerwonym płynem, tak, zdecydowanie przydałby się keczup. Do dzieła! Po chwili moje frytki pływają w keczupie jak zwalone przez drwali pnie po Amazonce. Otwieram coca-colę, celebruję każdy moment mojej gastronomicznej przyjemności, przechylam butelkę, lekko odwracam głowę. Nagle - co to jest?! Spoglądam na wiszący cennik: „keczup 5 szylingów”. I wtedy przypominam sobie zajęcia z logiki. Skoro keczup trzeba sobie kupić, to ów płyn na stole na pewno nie jest keczupem. A może jednak jest jakimś tańszym keczupem? A może to taki pic - keczup jest za darmo, a na tablicy wisi jego cena w razie niespodziewanej kontroli Wschodnioafrykańskiej Ligi Kontroli Dystrybucji Keczupu? Nie, niestety, moje frytki pływają w chili. Tak ostrym, że mógłbym się nim ogolić. Nawarzyłem sobie piwa, to je muszę wypić, zrobiłem sobie frytki a la Boruta, trzeba jeść. Wyrzucać jedzenie to grzech, szczególnie tutaj. Płaczę i jem, jem i płaczę, zapijam coca-colą, jedna butelka, druga, nie wiem, ile ich zamówiłem. Mój przełyk się pali, żołądek nie nadąża produkować kwasu, kiszki rozpoczynają strajk okupacyjny. Mimo wszystko wyszedłem z tego baru żywy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz